Schowałam się za krzakiem. Byłam zupełnie przezroczysta. Przez gałęzie
obserwowałam potężnego gryfa, który pożerał resztki swojego obiadu.
Najwyraźniej nie miał zielonego pojęcia o tym, że ktoś go obserwuje. No
cóż, on skończył swój posiłek, teraz moja kolej. Wyskoczyłam gwałtownie
zza krzaków, niestety zrobiłam to zbyt szybko. Złapał mnie skurcz w
skrzydle i zamiast zabić gryfa zaryłam twarzą w ziemię. Gryf już oderwał
się od ziemi i wzbił się w powietrze, ale po krótkiej chwili byłam tuż
za nim. Leciałam kilka metrów nad nim aby móc zaatakować od góry, ale
gryf musiał mnie jakoś wyczuć, bo choć byłam niewidzialna, zmienił
kierunek lotu i zapikował w dół. Przyłożyłam skrzydła do ciała i
zanurkowałam pomiędzy chmury, niemalże spadając zaraz za nim. Chmury
były gęste i ledwo widziałam koniec jego ogona, więc zaczęłam coraz
bardziej przyspieszać. Gryf był już bardzo blisko, dosłownie na
wyciągnięcie łapy, kiedy nagle wylecieliśmy z chmur. Ledwo pięć metrów
pod nami leciały dwie samice. Z rozmachem otworzyłam skrzydła aby trochę
przyhamować, i kątem oka zobaczyłam, że gryf rzuca się na jedną ze
smoczyc. No cóż, tak czy siak nie miałam szans zwolnić przy takim
szybkim locie, więc ustawiłam się tak, że rozłozyłam skrzydła i
zakręciłam się niezdarnie, uderzając przy tym gryfa i, niestety, drugą
samicę, której nie zauważyłam pomiędzy chmurami. Smoczyca zaryła
pazurami po moim chorym skrzydle, a ja, cała sparaliżowana, zaczęłam
spadać, aż w końcu uderzyłam w samicę, którą uratowałam przed gryfem.
Ona zaś złapała się mocno ogona tej drugiej, i zaczęłyśmy spadać w doł
wszystkie razem, szarpiąc się za każdą część ciała. Musiało to wyglądać
komicznie. Zaczęłam wymachiwać łapami i skrzydłami, aby zwolnić i
ustawić się w takiej pozycji, aby zamortyzować upadek. W końcu jednak
upadłyśmy, oczywiście ja na pierwszy ogień, a cała reszta na mnie.
Super. Nie ma to jak mieć szczęście. Wstałyśmy i otrzepałyśmy się z
brudu i ziemi. Dwie smoczyce spoglądały na mnie wrogo, jak gdyby chciały
ukręcić mi łeb. No cóż, w sumie to im się nie dziwie. Jakoś nigdy nikt
nie patrzył na mnie tak, jak gdyby chciał mi wsadzić w pysk bukiet
kwiatków, więc już się przyzwyczaiłam. Stałyśmy tam przez dłuższą
chwilę. Niezręczna cisza. W końcu westchnęłam. Musiałam to powiedzieć,
po prostu musiałam.
- Mogłybyście trochę uważać na to, co jest nad wami.- mruknęłam.
Teraz chyba chciały mnie poszatkować. Zaraz wybuchną, zaraz wybuchną...
zaczęłam już odliczać sekundy do cudownej eksplozji, kiedy jedna z nich
powiedziała:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz